Relacje laureatów
konkursu „I Know America”


Karolina Liszewska

Misja “projekt” albo projekt “misja”

BFTF 2015 – Wake Forest University

Kiedy zostałam wybrana, aby uczestniczyć w programie Benjamin Franklin Transatlantic Fellows, kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać (ale przynajmniej wreszcie poznałam właściwe rozwinięcie magicznego skrótu “BFTF”!). Teraz, kilka miesięcy po programie, nie ma dnia, żebym nie wypowiedziała tego skrótu na głos co najmniej raz; dnia, żebym nie rozmawiała z innymi uczestnikami programu, ani dnia, w którym bym nie wspominała tych pięknych czterech tygodni, jakie dane mi było spędzić w Stanach Zjednoczonych Ameryki. 

Wake (up)!

Najpierw opowiem trochę o miejscu, w którym się to wszystko odbywało – czyli Wake Forest University. Znajduje się on w Karolinie Północnej, w mieście Winston-Salem. Od początku czułam się tam jak w domu – miasto jest urocze, średniej wielkości, kwitnie w nim sztuka. Chciałoby się rzec: zupełnie jak moje rodzinne Katowice, ale… chyba jednak inna liga.

Uniwersytet zlokalizowany jest na uboczu miasta, trochę w lesie. Kampus jest ogromny (ale – jak się później dowiedzieliśmy – mały jak na amerykańskie standardy), a wiewiórki są dosłownie wszędzie! Na samym początku dostaliśmy mapę całego kampusu i zostaliśmy po nim oprowadzeni, ale co najmniej tydzień zajęło wszystkim zorientowanie się, co gdzie jest. Nie chodziło jednak o “znanie drogi”, lecz o “niezgubienie się”.

Pierwszy tydzień wypełniony był zajęciami i różnymi grami, tak abyśmy mogli się lepiej poznać. Niezapomnianym przeżyciem była zabawa w “Zombies vs Humans” w… bibliotece. Ale jakiej! W życiu czegoś takiego nie widziałam. Ani na żywo, ani w filmach. Te siedem dni minęło bardzo szybko.

Czas na wycieczkę

Konkretnie do Filadelfii. I do Waszyngtonu. W mieście, o którym tak pięknie śpiewa Bruce Springsteen, udało się nam być na 4. lipca. Zobaczenie miejsc, gdzie wszystko się zaczęło; samo bycie w tym mieście w tym dniu było niesamowitym przeżyciem dla ducha.

Za to dla żołądka podobnym przeżyciem było spróbowanie legendarnej filadelfijskiej kanapki – “Philly cheesesteak”. Odkąd wróciłam, próbuję odtworzyć ten smak w domu. Na próżno.

Kiedy już ochłonęliśmy, pojechaliśmy do Waszyngtonu, aby poznać trochę współczesnej Ameryki. W Kapitolu udało mi się zobaczyć na żywo obrady zarówno Izby Reprezentantów, jak i Senatu, gdzie miałam okazję usłyszeć bardzo ciekawe przemówienie członka partii republikańskiej na temat edukacji. Oprócz tego zwiedzaliśmy wiele muzeów, które w niczym nie przypominały tych w Europie; spacerowaliśmy godzinami po ogrodach, pomnikach, ulicach miasta. Waszyngton jest świetny.

Jedziemy do domu

… rodzin goszczących, które odebrały nas z autokaru, kiedy wróciliśmy z wycieczki. Serdeczność, z jaką moja rodzina przyjęła mnie do swojego domu, zapamiętam do końca życia. Podarowali mi ogromnie dużo siebie i swojej kultury, a ja próbowałam robić to samo. Zabrali mnie na wyprawę w góry, na łódkę nad jezioro. Poznałam ich krewnych i społeczność ich kościoła. Do dziś jesteśmy w kontakcie.

Misja “projekt” albo projekt “misja”

Wypełniony atrakcjami czas u rodzin spędzaliśmy wieczorem oraz w weekend. Rano i popołudniu byliśmy na kampusie, gdzie zajęcia zamieniły się w warsztaty, które trzeba było wcześniej sobie wybrać. Najchętniej poszłabym na wszystkie, ale niestety się nie dało.

Warsztaty były jednorazowe, prowadzone przez mentorów. Miały na celu przygotowanie nas do stworzenia “finałowego projektu”. O projekcie niby była mowa od samego początku, ale wszyscy zaczęliśmy go robić w ostatnim tygodniu. Nie znaczy to, że zignorowaliśmy temat – co to, to nie. Każde z nas przeanalizowało swoją lokalną społeczność pod kątem problemów, jakie w niej występują, a projekt, adresujący wybrany wybrany z nich, ma pomóc go zwalczyć. Nie chodziło tylko o werbalizowanie pięknych idei – musieliśmy przemyśleć wszystko: grupę docelową, plan działania, budżet, strategię marketingową, sposoby mierzenia sukcesu, porażki, skuteczności; wartość merytoryczną i curriculum, jeśli ktoś, tak jak ja, zdecydował się na projekt edukacyjny.

W ostatnich dniach naszego pobytu prezentowaliśmy projekty wszystkim uczestnikom, nauczycielom i mentorom, którzy mogli zadawać nam pytania. Chyba nigdy w życiu nie odczuwałam podobnego stresu; do tego przez poprzednie noce prawie nie zmrużyłam oka, ponieważ wciąż pracowałam nad moją prezentacją. Jednakże sam proces zbierania i analizowania informacji, konfrontowania moich pomysłów z mentorami był tak ekscytujący i satysfakcjonujący, że zdecydowanie było warto. Sama prezentacja – czyli pokazywanie innym, dlaczego problem, który poruszam w projekcie, jest tak ważny dla mnie i dla mojej społeczności – był tylko wisienką na torcie.

To jest już koniec

Niestety. Kiedy przyjechałam do Polski, ciężko było mi się odnaleźć. Brakowało i wciąż brakuje mi ludzi, z którymi spędziłam najwspanialszy miesiąc mojego życia. W pewnym sensie jesteśmy zaklęci na wieki – tym, co przeżyliśmy razem. Możemy próbować opowiadać innym: rodzinie, znajomym, przyjaciołom, ale nigdy nie uda nam się przekazać wszystkiego. Nie da się opisać troski, jaką otoczyli nas nauczyciele, opiekunowie i mentorzy projektu, tak samo jak nie da się wyrazić słowami pracy, jaka rok rocznie jest wykonywana przez wiele osób, aby ten projekt trwał. Z tego miejsca chciałabym podziękować Ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Polsce, Departamentowi Stanu USA oraz Fundacji Wspomagania Wsi za możliwość uczestniczenia w tej niesamowitej przygodzie.

Karolina Liszewska

Zdjęcia z wyjazdu znajdziecie w galerii na Facebooku

Pozostałe relacje